" /> Samotność w sieci – psychodynamicznie | Centrum Rozwoju Osobowości i Społeczności INNER HOME

„Dostępny…”
„Nieznajomy przesyła wiadomość…”

Kilka dni/tygodni/miesięcy później pada propozycja: „Real?”

Hm, ale co w realu? Po raz pierwszy pojawia się wątpliwość, nawet lęk: co mam do zaoferowania? Co zyskam, a co stracę?

Nie ma nic bardziej odurzającego wśród wszystkich środków nieodurzających od poczucia władzy, omnipotencji i (z nieco innej beczki) stanu zakochania. Kreując wirtualny świat i siebie w tym świecie, jesteśmy całkowicie niezależni („nie muszę”), wolni („mogę”) i bezpieczni („nie boję się”). Brzmi cudownie. Również zupełnie sami, jak dodałby ktoś małostkowy lub złośliwy.

Poznając ludzi przez Internet, mniej boimy się ośmieszenia, możemy być swoją lepszą lub zupełnie inną wersją, świadomie wpływać na to, co i ile ujawniamy na swój temat. Nie zdradzi nas, zwykle zdradliwa, mowa ciała. Czyli mamy kontrolę. Na pewno? Wszystko, co myślimy i czujemy do kogoś po drugiej stronie – sympatię, złość, zawód, ciekawość, pożądanie, wrażenie że jest wyrozumiały, troskliwy lub złośliwy – czy wszystko to dotyczy prawdziwego człowieka, czy jest projekcją, iluzją, nad którą nie mamy kontroli? Dlaczego czasem rezygnujemy z realnego przeżycia czegoś na rzecz wirtualnej namiastki?

Wydaje się, że w kontakcie wirtualnym możemy być bardziej sobą, gdyż w mniejszym stopniu ograniczają nas lęk, wstyd i normy. Często szybciej potrafimy zaufać, otworzyć się, rozwinąć znajomość, zapragnąć, zafascynować. Może się wydawać, że jeszcze nikt nigdy nas tak dobrze nie rozumiał, nie chwytał w lot naszych dowcipów, aluzji. Bywa tak, jakbyśmy nadawali na tej samej fali bez szczególnego wysiłku. Czy zatem nieograniczona wirtualna przestrzeń Internetu obiecuje równie nieograniczone spełnienie?

Z punktu widzenia psychodynamicznej teorii rozwoju osobowości wirtualny kontakt w przestrzeni Internetu wywołuje w każdym z nas tendencje do projekcji własnych pragnień, lęków, wyobrażeń i frustracji. Tak, jak pierwsza miłość jest zwykle odbiciem dziecięcej miłości do rodziców (może dlatego mówimy, że nigdy nie rdzewieje…), zwłaszcza odbiciem wczesnodziecięcej, idealizowanej relacji z matką, tak samo kontakt z wirtualną osobą w Internecie jest odbiciem naszych pierwotnych schematów przeżywania relacji z drugą osobą. Tego kogoś nie ma realnie, ale jednocześnie jest po drugiej stronie ktoś, na kogo możemy, a nawet musimy, jeśli się z nim kontaktujemy, rzutować nasze wyobrażenia.

Tę samą zasadę, z korzyścią dla pacjenta, wykorzystuje się w psychoterapii psychodynamicznej. Aby poznać dziecięce przeżycia wpływające na dorosłe życie, terapeuta pozostaje w miarę możliwości anonimowy, nie ujawnia własnych spraw, emocji, osobowości i pozwala, aby pacjent widział w nim to, co chce. Może wówczas obserwować, komentować i pomagać rozumieć schematy budowania relacji wdrukowane w dzieciństwie, a realizowane nadal nieświadomie w dorosłym życiu. Ma to wymiar terapeutyczny, ponieważ umożliwia bezpieczne poznanie własnych nieświadomych projekcji i kontrolowanie ich działania w swoim życiu wobec partnera, szefa, dzieci, przyjaciół i innych ważnych osób.

Można powiedzieć, że podczas kontaktu wirtualnego, np. na portalach społecznościowych, czatach czy komunikatorach, z kimś kogo znamy w rzeczywistości słabo lub wcale, uruchamia się podobny proces, z tym że prawdopodobnie na większą skalę (gdyż tej osoby nawet nie widzimy), a dodatkowo nikt nie ma nad nim szczególnej kontroli. Fantazje stopniowo się uwalniają i nas pociągają, wywołują prawdziwe emocje w związku z nieprawdziwą sytuacją. Powoli tracimy rozeznanie, czy to, co czujemy, wynika z czyjegoś zachowania wobec nas, czy jest rzutowaną projekcją własnych doświadczeń. Możemy czuć, że to dzieje się naprawdę i że nasza samotność w sieci jest coraz bardziej zaspokajana przez związek uczuciowy tak bardzo pasujący do naszych pragnień, że przypomina te wszystkie przysłowiowe połówki różnych owoców, puzzle, pokrewne dusze i inne idealnie pasujące do siebie elementy tworzące całość.

Co się wówczas z nami dzieje? Teoria psychodynamiczna podpowiada, że aktywizuje się bardzo wczesny okres rozwoju psychiki, w którym byliśmy jeszcze zupełnie zależni od opiekującej się nami osoby, najczęściej matki, a na dodatek mieliśmy bardzo ograniczone możliwości wpływu na rzeczywistość. Nawet dla dorosłego jest to perspektywa dość przerażająca, a dziecko ze swoją niedojrzałą psychiką może radzić sobie z tą sytuacją i z lękiem tylko w jeden sposób – wierzyć, że rzeczywistość wygląda inaczej, niż wygląda. Co więc „robi” mały człowiek? W momencie, gdy jego potrzeby są zaspokajane, żywi przekonanie, że jest tak zaradny i ma taką moc, że doprowadził do tego cudownego momentu. Czuje się w związku z tym wspaniale. Łatwo mu przychodzi takie przekonanie, zważywszy na to, że jeszcze nie wie, że on i mama to dwie różne osoby. Sądzi więc, że ma sporą moc i sam tego dokonał. Byłoby to jednak zbyt piękne, gdyby trwało stale. Przychodzi moment frustracji: jest mu źle, niewygodnie, strasznie potrzebuje, aby się nim zająć i cierpi, że nikt tego nie robi. Wówczas zaczyna czuć rozpacz, przerażenie i wściekłość. W związku z tym, że nie wie o swojej odrębności od mamy, nie może mu przyjść do głowy, że ona zaraz przyjdzie i się nim zajmie. Czuje totalne zagrożenie i nic nie może zrobić. Nie ma na tyle rozwiniętej psychiki, aby pamiętać, że poprzednio przyszła, gdy płakał i już po chwili czuł się cudownie zadowolony i bezpieczny. Krótko mówiąc, lekko nie ma. W związku z tym, aby nie zwariować, sądzi, że obiekt opiekuńczy (czytaj: mama) jest idealny i wspaniały, gdy zaspokaja jego potrzeby, co jest jednoznaczne z tym, że on jest idealny i wspaniały, a innym razem, gdy nie zaspokaja jego potrzeb, jest zły, a nawet wrogi i zagrażający. Jest to łatwiejsze do zniesienia, niż samotność i niepewność. My wiemy, że skoro mama nie przychodzi od razu zająć się dzieckiem, prawdopodobnie nie może, jest bardzo zajęta lub nie wie, że jest taka potrzeba. Ale on tego nie wie, czyli nie zdaje sobie sprawy z realności, np. że mama właśnie jest w kuchni i grzeje dla niego mleko. Wie jedno – nie ma jej tu, jest sam, przerażony, nic nie może zrobić. W gruncie rzeczy nie może być w prawdziwym kontakcie ze swoją mamą, jest raczej w kontakcie ze swoimi wyobrażeniami o niej i projektuje na nią swoje totalne przeżycia. Nie jest od niej oddzielony, jakby puzzle nie zostały jeszcze przecięte, owoc był jeszcze cały, dusza była jednością.

Nie wiadomo, czy się cieszyć czy nie, ale większość z nas w końcu z tego wyrasta, stajemy się rozsądni, potrafimy dostrzegać i uwzględniać nie tylko swój punkt widzenia, ale też empatycznie rozumieć innych, to co mówią, co czują, czego potrzebują i jacy są od nas różni. Nie jest jednak możliwe, abyśmy całkiem zapomnieli tamte intensywne przeżycia. W gruncie rzeczy większość ludzi tęskni za wspomnieniem tych idealnych chwil niebiańskiej, totalnej błogości i poczucia wszechmocy, gdy wydawało się, że świat istnieje po to, aby nam było dobrze, że jest ten jedyny idealny ktoś, kto doskonale nas rozumie, jakbyśmy byli jednością. Znane? Na pewno dla każdego, kto choćby raz czuł się zakochany, zwłaszcza romantycznie, młodzieńczo i totalnie. Pragnienia tego typu aktywizują się w nas czasami, np. pod wpływem trudnych, bardzo stresujących sytuacji, dużych zmian w życiu, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, zakochania, a także wirtualnego kontaktu.

Człowiek chory psychicznie kreuje sobie swój świat i jest w kontakcie z wyobrażonymi osobami wewnątrz siebie. Człowiek zdrowy przeżywa to samo, w lżejszej formie oczywiście, pozostając z kimś w wirtualnym kontakcie i budując w ten sposób związek uczuciowy. O ile romantyczne, idealne zakochanie mija po pewnym czasie i następuje urealnienie (gdzie ja miałam/em oczy, że nie widziałam/em tych wszystkich jego/jej wad???), o tyle kontakt wirtualny może, przy sprzyjających okolicznościach, zachować swoją projekcyjną postać, dopóki nie nastąpi realne spotkanie. I tu pojawia się dylemat z początku artykułu: Co w realu? Co mam do zaoferowania? Co zyskam, a co stracę? Jak się okazuje, zwykle stracimy tym więcej, im dłużej relacja miała wymiar wyłącznie wirtualny, co wynika z ilości rzutowanych na nią i pielęgnowanych, nieświadomych fantazji. Stracimy, bo nastąpi urealnienie i bolesne rozczarowanie, polegające na stwierdzeniu banalnej prawdy, że jednak nie jesteśmy dwiema połówkami niczego (przynajmniej na trzeźwo). Gdy jesteśmy w miarę zdrowi i dojrzali, a partner nie rozczarował nas zbyt mocno, poradzimy sobie z tym oczywiście i dojdziemy np. do wniosku, że może i nie jest idealny, ale i tak całkiem fajny i da się z nim wytrzymać, a nawet zaznać szczęścia. Czasem pewnie wspomnimy swoje marzenia podczas lektury romantycznej książki lub filmu z gatunku „miłość sama cię znajdzie, bo jest ci pisana, tylko spokojnie czekaj” i westchniemy z tęsknotą za tym ideałem, który może gdzieś jednak jest… Jeśli jednak ten „nieideał” w drugim pokoju to bliski ci człowiek, który cię choćby lubi, pomimo że też nie jesteś ideałem, masz sporo szczęścia. A marzenia o duchowej jedności możesz realizować w inny, wysublimowany sposób, np. religijny, transcendentny lub artystyczny.

Tyle o dobrym zakończeniu samotności w sieci. O mniej korzystnym być może innym razem. Na zakończenie napiszę, że moim zdaniem samotność w sieci zawsze pozostanie samotnością i nie warto się spodziewać zbudowania tam bliskości . Szkoda czasu. Krótko mówiąc – postawmy na real.

Autorka: Mariola Kijak – Tempska